Tymi słowami przywitał nas pan na lotnisku... jak oddawał nam paszporty... po tym jak przez 2 godziny starałyśmy się z niego wydostać... bo co chwilę natrafiałyśmy na swego rodzaju przeszkody... takie które nasi rodzice znali chyba aż za dobrze te 25 lat temu :>
Ale od początku... po niecałych 9 godzinach lotu wylądowałyśmy w gorącej Hawanie. Bardzo gorącej Hawanie :) Uhahane i szczęśliwe zmierzałyśmy do celników... wiecie, takie brameczki gdzie trzeba się uśmiechnąć do kamery i puszczają na drugą stronę. Na tych nowszych lotniskach wszystko szklane, tutaj takie zwykłe drzwi - trochę jak w Alicji w Krainie Czarów... bo nie wiadomo czego się tam spodziewać. Ja jako pierwsza... minutka i po krzyku. Znalazłam się po drugiej stronie. Czekam na Anie. 2 min...5 min... ochroniarz prosi żebym przeszła dalej, przez bramki a ja że nie, że czekam na koleżankę... 7 min... ludzie wychodzą przez te kilka drzwi co 30 sekund... a Anki ani widu ani słychu. Ochroniarz coś mówi po hiszpańsku a ja wyłapuję tylko dwa w tej chwili bardzo magiczne słowa "Anna Klepako". Moje oczy chyba mówiły już wszystko bo Muchacho tylko spytał "Friend?" No oczywiście że friend, co wy z nią tam do cholery robicie? przecież to powinno trwać maks minutę a ja tu już 10 min sterczę... sama!!! A powinnam być z kumpelą!!! WTF! Pytam grzecznie - coś nie tak? W odpowiedzi słyszę że nie, że wszystko ok. Skoro ok to dlaczego jesteśmy po dwóch różnych stronach tych pieprzonych drzwi? Obsługa lotniska wymusiła na mnie przejście dalej, przez bramki. Ciśnienie mam już powyżej 200, mimo nie wyspania i bycia na nogach od ponad 20 godzin, byłam mocno pobudzona. "No ładnie się zaczyna" pomyślałam. Jest sms od Anki - "kazali czekać ale nie wiem po co". To czekamy dalej... ja tu, ona tam... ja na Kubie, ona wciąż we wszechświecie... a to raptem 15 metrów. Ludzie coraz rzadziej wychodzą przez te drzwi... czekam, czekam, czekam... JEST!!! Jest i ona! Uffff... uf uf uf... Anka blada, lekko podkur***na. "Przesłuchanie miałam"... że co proszę? "no przesłuchanie: gdzie? skąd? po co? dlaczego? z kim? jak długo? co? jak? ile? itp itd" Ale wszystko okey, tak? idziemy dalej, tak? "Tak, puścili, paszport oddali". Ufff jeszcze raz. No to teraz już z górki. Idziemy po plecaki. Czekamy. Znów. :P Całe już jesteśmy mokre - duchota i nerwy zrobiły swoje. W oczekiwaniu przy taśmie zamieniamy kilka słów z jakąś polską rodziną, która wybiera się do Varadero. Po kolejnych 15 minutach doczekałyśmy się bagażu. Kierunek wyjście... ale nie tak szybko. Teraz moja kolej - pani w uniformie poprosiła o mój paszport i kazała poczekać. No ładnie. Czyżby sprawdzali zgodność naszych wypowiedzi? Co robię, dokąd jadę, na jak długo, gdzie śpimy, ile mamy pieniędzy, jaki sprzęt. Wszystko grzecznie i z uśmiechem na ustach, łamanym angielskim. I znów czekamy. Ale nagle znowu czepili się Ani - chcą zobaczyć zawartość plecaka. Ja tu mam czekać a Ania idzie na bok. Kurde, znowu? A teraz co? Kątem oka widzę jak rozpakowywuje plecak. Kolejne 10 minut czekania. Anka wraca, celnicy wymieniają jeszcze pare słów. Pan się odwraca, wręcza nam nasze paszporty i z uśmiechem na ustach mówi "Bienvenidos a Cuba, welcome to Havana" i zaprasza w kierunku wyjścia z lotniska..........
Wychodzimy... palmy, słoneczko i cieeeepło :) Wymieniamy kasę, łapiemy taksówkę, a w zasadzie taxi łapie nas :) I jedziemy. Po drodze Ania się uspokaja i z koloru blado-zielonego zmienia powoli w stan normalności. Zaczynamy obserwować co jest na drodze - i już wiedziałyśmy że jesteśmy na Kubie - amerykańskie samochody z lat 50tych mijają nas co chwilę, ale znalazły się i Łady, i Moskwicze, no i nasze Maluszki ;) Do naszej Casa Particular docieramy jak już jest ciemno. Pani wita nas z uśmiechem na ustach a ja muszę się wspiąć na wyżyny swojej znajomości hiszpańskiego bo pani 'no hablo ingles'. Dostałyśmy piękny pokój, pani nas pokierowała gdzie możemy zjeść kolację. Dało radę się dogadać, jest dobrze. A głodne byłyśmy niemiłosiernie. Trzeba było tylko przemierzyć ulice Hawany po ciemku. No pierwsze wrażenie nie jest zbyt miłe. Koło odremontowanej cześci kamienicy stał budynek który wyglądał jakby w niego bomba trafiła. Na razie starałyśmy się na to nie zwracać uwagi. Restaurację o nazwie Castropol przy samym morzu (Malecon) znalazłyśmy szybko ale lekko nas przeraziła: mega elagancka, w drzwiach przywitał nas pan w smokingu, prowadzą nas do stolika - miało być tanio, a to wcale nie wygląda na tanio. My po 30 godz na nogach w powyciąganych dresach, ledwo co na oczy widzimy.... a tu się szykuje wystawna kolacja. Dostajemy kartę i jesteśmy mile zaskoczone. Stać na spokojnie nawet na homara :D Pierwsza kolacja w Hawanie mega udana. Poczętek wycieczki trochę hardcorowy ale suma sumarum zapowiada się bardzo ciekawie...