Wcześnie rano pobudka i w drogę. Naszym miejscem docelowym na dzisiaj było Mt.Cook Village, miasteczko w Alpach Południowych (tych nowozelandzkich, żeby nie było). W trasie byliśmy już o 7 rano, do przejechania było jakies 200 km. I było o jedne z najpiękniejszych 200 km jakie kiedykolwiek było mi dane zobaczyć. Generalnie cały czas z miejsca pasażera pstrykałam jakieś foty i średnio co 15 km żeśmu się też zatrzymywali. Na szczęście ruchu tutaj nie było zbyt dużego... generalnie minęliśmy możę jakieś 3 auta na całej trasie.
A widoki - no po prostu boskie... niesamowita przestrzeń, pola z owieczkami, pagórki, a w oddali pokryte śniegiem góry. A czasem nagle zza zakrętu wyłaniało się piękne turkusowe jezioro. A wzdłóż drogi kwitnie łubin we wszystkich odcieniach fioletu i różu, a gdzieniegdzie pojawiał się blado-żółty. Bajka!
Dojechaliśmy na miejsce trochę za wcześnie i pokój w hotelu jeszcze nie był gotowy, więc wykorzystaliśmy od razu ten czas i wybraliśmy się na wycieczkę w okolice największego lodowca Nowej Zelandii, lodowiec Tasmana. Z jeziora polodowcowego, które powstało dopiero w latach 60. XX wieku podziwialiśmy okoliczne góry, w tym najwyższą górę Nowej Zelandii - Mt.Cook właśnie.
Po wycieczce i ulokowaniu się w hotelu wybraliśmy się też na krótki spacer na punkt widokowy... trochę jak w Tatrach :P ale jednak coś kompletnie innego.
Na koniec pyszna kolacja, jeszcze "pyszniejsze" wino w miłej knajpce z widokiem na góry. Reszta na fotkach - oglądajcie.