Mimo że wczorajszy dzień dał mi mocno w kość , obudziłam się już o 5 rano. Jetlag robi swoje. Nic to... Czas wykorzystałam na pisanie bloga ;) Dzisiaj na szczęście postanowiłam trochę spokojniej podejść do dnia. Na dzień dobry wizyta u Jezusa ;) rzut oka z balkonu ucieszyl mnie mocno bo wokół słynnej statuy nie było chmur. Więc w drogę. żar łał się z nieba już o 9 rano... na samą górę zabrałam się takim starym pociągiem - kolejką. Widok na Rio u stóp Chrystusa jest cudny. On to tak ma 24/7 ;) pozazdrościć. Po niecałych 2 godzinach na tej patelni z tysiącem Januszy postanowiłam że jednak wrócę do bazy na jakiś lekki lunch i drzemkę bo nie szło wytrzymać. Kupiłam stos egzotycznych owoców za 5€. Moja cudowna gospodyni ugościła mnie lunchem: batat (u nas bardziej znana jako juka bodajże bo to nie byl ten słodki ziemniak), ryż i klopsiki. A na deser lody :) jak my się fajnie dogadujemy :D bez słów praktycznie. Drzemka też była udana a opornie postanowiłam spędzić na największej plaży świata- Copacabana. Szybka wizyta na poczcie żeby wysłać do was pocztówki i do metra.
Copacabana faktycznie jest ogromna... 4.5km długa i meeeega szeroka.... Mięciutki piasek i ogromne huczące fale. Do tego setki plażowiczów... Niekoniecznie turystów. Dzieciaki ścigają się z falami, co kilkadziesiąt metrów tle kopie piłkę, panie opalają swoje seksownej skąpo zakryte ciał. Swoją drogą tutejsze panie nie mają absolutnie żadnych kompleksów. Żadnych! I fajnie.... Przynajmniej i ja się dobrze czuje na tej plaży :) na szczęście zaczęło dość mocno skąd więc już upał nie doskwierał.
No a teraz kminie gdzie u mnie w mieszkaniu się hamak zmieści ;) bo ta właśnie kończę ten dzień. W hamaku z widokiem na Jezusa i talerzem pysznych owoców.