Dzisiaj na lajcie.... bez spiny, w planach tylko jedna mala wycieczka.
PO raz kolejny okazalo sie ze nie miejsce sprawia ze czujesz sie jak w domu a ludzie. Jak juz wspominalam - mieszkam w malej drewnianej chatce, moj gospodarz ma na imie Juan. Dzieli sie z turystami swoim maly mieszkankiem. JEst na prawde bardzo proste ale tez i przytulne. Juan podpowiedzial mi jak najlepiej wykorzystac te 2 dni w jego miasteczku. Milo sie z nim gawedzili przy wieczornym piwku :) Zawiozl nie nawet na stacje PKS ktora byla na drugim koncu miasta.
A z tego pKSu dokad? No jak juz wspominalam - dzisiaj na spokojnie... 80km od Calafate jest lodowiec PErrito Moreno ktory mozna ogladac w zasadzie na odleglosc reki. No wiec po okolo 1,5h jazdy autobusem z bajecznymi krajobrazami dojechalismy na miejsce. Ciezko to opisac slowami.... jak nagle miedzy gorami w wawozie wylania sie biala ogromna przestrzen... poszarpana, popekana i trzaskajaca. Lodowiec ma w najwyzszym miejscu 70m wysokosci, w najnizszym 50m. Co 5 minut jakies odlamki spadaja do wody, co chwile slychac jakies trzaski.... i te kolory - od snieznobialego poprzez szarawy do lodowych blekitow i lazurow az po gleboki granat. Mozna bylo jeszcze podplynac lodka do niego ale mi wystarczylo ze ogladalam go jakby z gory naprzeciwko. Robilo to niesamowite wrazenie... na prawde przypominalo to Mur z Gry o Tron. :) Do tego ten niesamowity kontrast drzew naokolo ktore przybieraly juz kolory jesieni. Tam kroluje czerwien/bordo!. Calosc obeszlam w jakies 2 godzinki... wiec jak juz mowilam, bez spiny dzisiaj. :)